wtorek, 11 października 2011

Fender Stratocaster American Vintage Reissue '90


Kiedy myślę o Stracie, to zawsze najpierw pojawia mi się w głowie obraz jednej, konkretnej gitary – Fendera Stratocastera z lat 50-tych. Pierwszy raz świadomie zwróciłem uwagę na ten model w książce Pana Andrzeja Góralskiego pt. „Gitara Elektryczna” w czasach, kiedy jeszcze niewiele osób w Polsce słyszało o Internecie. Książka ta notabene była jedną z nielicznych pozycji na rynku, opisujących w sposób fachowy i bez owijania w bawełnę wiele aspektów związanych z gitarą. Jak pewnie wiele osób za najprawdziwszego Strata uważam tylko klasyczne modele z pierwszej dekady ich produkcji. Prawdziwe Fendery z tego okresu kosztują mniej więcej tyle, ile porządne mieszkanie w jednym z dużych polskich miast, zatem nikt przy zdrowych zmysłach nie rozważa zakupu takiej gitary – pomijając już to, jakim trzeba być znawcą, aby odróżnić oryginał od idealnej kopii. Ale na szczęście na początku lat 80-tych ktoś w firmie Fender zdał sobie sprawę z faktu, że w Stratocasterach gitarzyści niekoniecznie pragną ciężkich jesionowych korpusów, gryfów mocowanych na 3 śruby i główek wielkości rakiety do ping-ponga… Jednym z posunięć mających przywrócić marce dobre imię było wznowienie produkcji modeli, dzięki którym Fender stał się prawdziwą ikoną i inspiracją dla innych producentów gitar elektrycznych.
Wiosną 1982 roku rusza produkcja Stratocastera 1957 i 1962, Telecastera 1952, Precision Bass 1957 i 1962 oraz Jazz Bassa 1962. Serię tę z czasem nazwano American Vintage Reissue, a pierwsze gitary, wyprodukowane jeszcze w starej fabryce w Fullerton, są szczególnie cenione i poszukiwane przez kolekcjonerów na całym świecie. Na kultowość tych gitar niemały wpływ ma na pewno fakt, że dwie podstawowe gitary Davida Gilmoura (Black i Red Strat) powstały z elementów kilku Fenderów American Vintage Reissue, zakupionych przez Davida na początku lat 80-tych.
Po przeniesieniu produkcji z Fullerton do Corony w 1985 roku modele AVRI nadal były produkowane praktycznie w niezmienionej formie do 1998 roku, kiedy to postanowiono zmodyfikować je w taki sposób, aby maksymalnie wiernie odtwarzały swoje pierwowzory.

Tyle przydługiego rysu historycznego. Wracając do meritum – od wielu lat marzyłem o Stracie ’57, bo to był dla mnie absolutny klasyk, 100% Strata w Stracie, jak to się teraz mawia – najbardziej „tru” z możliwych. No i pewnego dnia stałem się szczęśliwym posiadaczem Fendera Stratocastera American Vintage Reissue ’57. Gitara z 1990 roku, czyli zgodna ze specyfikacją pierwszych AVRI, mająca swoje lata, jednak już nie tak teoretycznie wyjątkowa, jak pierwsze egzemplarze z Fullerton, czy mitycznie doskonałe pierwsze modele wyprodukowane w Coronie. 


Gitara, jak każdy AVRI’57, charakteryzuje się dwuczęściowym olchowym korpusem, gryfem z jednego kawałka klonu nabitym 21 cienkimi progami, mocno zaokrągloną podstrunnicą (radius 7,25 cala), kluczami i mostkiem w stylu vintage oraz 3 singlami o stosunkowo niskim outpucie – 57/62. Oczywiście drewno pokryte jest lakierem nitrocelulozowym, który z jednej strony zapewnia nam vintage-feel i lepszy sound z dechy, ale niestety to rozwiązanie nie jest pozbawione wad. Problem z lakierem nitro polega na tym, że jest bardzo mało odporny na uszkodzenia. Nie trzeba się szczególnie starać, aby po kilkunastu latach intensywnego użytkowania gitara wyglądała jak typowy relic z oferty Custom Shopu Fendera, co dokładnie widać po moim egzemplarzu. Ryzykowne jest także pozostawienie gitary na dłużej na zwykłych statywach, gdyż lakier szybko wchodzi w reakcję z gumą i innymi tworzywami, które teoretycznie mają chronić go przed obiciem. Pod względem ergonomii gry lakier nitro też potrafi niemile zaskoczyć – przy spoconych dłoniach gryf staje się bardziej „tępy” i to w dosyć nieprzewidywalny sposób.
Co wyróżnia modele produkowane do 1998 roku? Przede wszystkim inny profil gryfu. Fender uznał na początku, że wierna reedycja o grubym profilu V nie znajdzie uznania wśród wielu gitarzystów. Pamiętajmy, że był to początek lat 80-tych - era biegających po gryfie z prędkością światła shredderów, zatem wypuszczenie gitary bez Floyd Rose’a i mocnego humbuckera pod mostem trzeba uznać za wystarczająco odważne posunięcie. Gryf ma profil cienkiego c – dokładnie taki sam, jak w serii American Standard z tego okresu. Zagadką pozostaje dla mnie fakt, dlaczego, skoro już znacznie odchudzono gryf, konsekwentnie nie zwiększono radiusa podstrunnicy, co pozwoliłoby na obniżenie akcji strun i poprawienie komfortu gry. Z mniej rzucających się w oczy różnic między pre- i post – ’98 trzeba wyróżnić odrobinę inny kształt korpusu (szczególnie bardziej smukłe cutaway-e w wiernych reedycjach) i inny rozstaw kropek na 12 progu. 

Rzadko zdarza się, żeby po 20 latach intensywnego grania jakikolwiek Stratocaster (co widać od pierwszego spojrzenia) zachował wszystkie oryginalne części. Jak wiadomo, w Stracie niekoniecznie musi się coś popsuć, żeby to wymienić – ludzie ochoczo wymieniają pickupy, pickguardy, potencjometry, klucze, progi na szersze itd. Tu jednak wszystko, z wyjątkiem świeżo wymienionych progów ( na identyczne z oryginalnymi), było nietknięte. Mało tego – zachował się nawet oryginalny case ze wszystkimi papierami!


Brzmienie…ta gitara nawróciła mnie na Stratocastery po 2 latach grania wyłącznie na Les Paulu .Pięknie rezonujące drewno dawało niesamowitą frajdę z gry, nawet na niepodłączonej gitarze. W końcu na nowo okryłem niesamowitą dynamikę w każdym dźwięku. Nawet ułamka sekundy nie zastanawiałem się, co zagrać, bo gitara od razu prowokowała do odegrania wszystkich znanych mi zagrywek Hendrixa i Gilmoura na zmianę. Tak, zdałem sobie sprawę z tego, że mogę od czasu do czasu romansować z Les Paulem, ale tą jedną, jedyną zawsze będzie Stratocaster. Skoro było tak pięknie, to dlaczego już nie jest?
Po miesiącu miodowym zacząłem dostrzegać pewne rzeczy, które zaczęły mi wiercić coraz większą dziurę w brzuchu. Po pierwsze gryf – mam spore dłonie i średnio mnie kręci możliwość podwójnego owinięcia palcami gryfu, zatem wole bardziej konkretne gryfy. Druga sprawa: brzmienie, grając na tym wiośle byłem wniebowzięty, słysząc, jaką dynamikę pokazał Orange w wyższych rejestrach, jednak ciągle brakowało mi odrobiny środka, czegoś, co delikatnie ociepli brzmienie, da większego kopa i pozwoli na lepsze przebicie się w miksie. Jak widać, nawet zrealizowane marzenia potrafią być brutalnie zweryfikowane przez rzeczywistość. Bardzo długo zastanawiałem się, czy nie pokombinować najpierw z różnymi pickupami, jednak trochę żal mi było dłubać w gitarze, która przetrwała 20 lat bez najmniejszej ingerencji. Ostatecznie zdecydowałem się ją sprzedać, by zacząć poszukiwania kolejnego klasyka – modelu zgodnego ze specyfikacją z ’62, a idealnie byłoby, gdyby trafił się egzemplarz hot-roddowany z bardziej płaską podstrunnicą i szerszymi progami. 
Zupełnie niespodziewanie otrzymałem ofertę zamiany tej gitary na Gibsona z ES-335, oczywiście za moją dopłatą. Chwilę się wahałem, bo w końcu miałem szukać kolejnego Strata, jednak pokusa posiadania tak wyjątkowej gitary była silniejsza. Najciekawsze jest to, że obecny właściciel opisywanego Strata w ogóle się nie szczypał i… przemalował ją na czarno! O tak banalnej modyfikacji jak całkowita wymiana elektroniki nawet nie będę wspominał… Ale jak ktoś chce koniecznie mieć Fendera Stratocastera model David Gilmour trochę tańszym kosztem, to jest to ciekawy pomysł, szczególnie że specyfikacje tych gitar są bardzo podobne. Wystarczy wymienić pickguard z elektroniką, przemalować korpus na czarno ( w oryginale też jest „black over sunburst”) i mamy Black Strata jak się patrzy:).